na dobry początek... mimo wszystko
małż wraca z pracy, a tu ja... usmarkana... małż przeszkolony, że żony przed okresem tak mają, więc wchodzi na szczyty swej dyplomacji...
- no... co jest? - pyta
- bo se palec potłukłam... i klucze w piwnicy zatrzasnęłam.. (oczywiście, ze można - kłodkę można bez kluczy zamknąć)...
- mamy jakieś zapasowe? - patrzy na moją minę i już wie, że zatrzasnęłam cały komplet... - nie ma sprawy, jutro zrobię włam i damy nową kłódkę... - wie jednak, że właściwie to nie o to smarkam, więc czeka, aż sama wyduszę..
- bo nic mi nie wychodzi...! chciałam zrobić bombki i w końcu śliczny wieszak na te klucze (te, co się tak złośliwie zatrzaskują) i patrz... same nieudaczniki...! serwetki się rolują, kompozycja nie taka jak w głowie, a przecież stosuje wszystkie dobre rady... jestem decoupagowo upośledzona...! buuu...
... a one wszystkie (czytaj - blogowiczki) takie piękne rzeczy robią! buuu...
małż ostrożny... wie, że w zderzeniu z PMS zawsze może dostać łomot... - a ile już ćwiczysz ten dekupaż?
- no, drugi raz robię...
- a one pewnie ze 30 lat się szkolą... - wyjaśnia uradowany (dobre sobie, 30 lat to one nawet nie mają...), chociaż widzi, ze moja mina jeszcze usmarkana - żona, a ty lubisz to robić?
- nooo...
- więc nie ma znaczenia, czy się to komuś podoba... a mi się podoba... dom jest taki ciepły i przytulny z twoimi ozdobami...
zabrzmiało sensownie... i jak nie kochać takiego małża?
* * *
kilka godzin później... biorę się za obszydełkowywanie nieudaczników dekupażowo-bombkowych i przerabianie na angry birdsy, o które molestują mnie już miesiąc dzieci siostry...
- ooo..! bombka dla templariuszy? - małż staje mi za plecami...
- nie! to bombka w stylu skandynawskim!
- aaa... nie poznałem, bo nie ma renifera...
brzmi również sensownie... ale przecież nie można małża w tym ciągłym poczuciu nieomylności przetrzymywać, bo się narowi i przestanie myć naczynia... a zmywarki nie ma gdzie postawić.. więc renifera niet...
namęczyłam się z tą bombką, bo kilka razy prułam... co zaczynałam obszywać, to beret jakiś się robił, zamiast obcisłego sweterka... potem zahaftowałam białą włóczką i śnieżynka jakaś taka toporna wychodziła... więc znów prułam i użyłam kordonka...
na ostatnim zdjęciu w tle moja pierwsza wystrugana osobiście choinka! i własnoręcznie postarzana! brawa dla Gizrapki! ;D
* * *
skoro już tak plotę, to zakończę optymistycznie o... ..upie maryni... znalazłam i dziś właśnie kończę to wyzwanie! :D 250 przysiadów! wyobrażacie sobie?!
pomijając fakt, że po ślubie przybrałam z jakieś 7 kilosów (ale to temat osobnej historii... a nawet dwóch), to w czerwcu miałam pocięty brzuch z okazji usuwania mięśniaka wielkości jabłka gatunku lobo... i przez długi czas nie wolno mi było ćwiczyć, ani podnosić.. przez pierwsze tygodnie po operacji w ogóle mi takie pomysły do głowy nie przyszły... ale coraz bardziej licha się robiłam... więc podjęłam to wyzwanie... oczywiście, nie łudźmy się, moje drogie - moje pośladki nie wyglądają jak tej nastoletniej, zapewne, panny... ale - wcięcie w talii się pogłębiło, sił nabrałam i ochoty na jeszcze! małż oczywiście chwali, ale czy małżowie są obiektywni...?
i na koniec... specjalnie dla was... mój domowy ogródek mówi zimie stanowcze NIE! ;)
wysyłam trochę ciepła! :*