„(…) proces twórczy zawarty w tworzeniu działa uzdrawiająco, a podstawą tego procesu jest to, że większość ludzkich myśli i uczuć wyraża się bardziej w obrazach niż słowach. Dzięki temu ludzie zajmujący się tworzeniem lepiej radzą sobie ze stresem i urazami psychicznymi, nabywają zdolności poznawcze i doznają objawów radości, jaką daje obcowanie ze sztuką”.

W. Szulc, Historia Arteterapeutyki, „Edukacja i Dialog”, 8/2006

Translate

wtorek, 28 stycznia 2014

NIEWIELE DO POKAZANIA.., czyli o demonie perfekcjonizmu, zimowych smuteczkach i innych grzechach głównych...

witam piękne królewny i resztę... ;)
ostatnio czas zajmuje mi wizytowanie i przyjmowanie gości... zaczął się sezon urodzinowy... jadąc na 50tkę siadło nam ogrzewanie w samochodzie, co przy minus 15stu nie było przyjemne... na szczęście jubilat trudni się wyrobem domowych win... ;) zupełnie natomiast nie mam weny jeśli chodzi o prezent dla mojego chrzestnego 12-latka... on wszystko ma, a czego nie ma, to cioci nie stać... ;)

a propos prezentów... w rękach poczty jest przesyłka z obiecaną torbą z napisem... szyjąc przypomniałam sobie, ze robię to dla mistrzyni krawiectwa i... ręce mi się zatrzęsły, zaczęłam się bardziej starać, jeszcze bardziej starać... w wyniku czego podczas zaprasowywania napisu wyszły jakieś skazy na płótnie... :/  małż zdziwiony nie był - "jak zaczyna ci bardzo zależeć i boisz się oceny, to z reguły potem narzekasz, ze ci nie wychodzi..."... wqrzające jest, ze małż tak często ma racje... pomyślałam, ze odwrócę uwagę od krzywych ściegów torby przez dwa afrykańskie kwiaty jako podstawki pod kubeczki...



patrzę, a one jakieś też krzywe i nierówne... dopiero dziś zorientowałam się, dlaczego... ale przesyłka poszła... eh...


i dziś tyle zdjeć.... teraz, po zrobieniu 25 kwadratów, głowię się, jak je zszyć... i mój perfekcjonizm mi nie ułatwia... w mojej ukochanej książce dla chrochet-blonds twierdzą, żeby po prostu je zszyć igłą lub szydełkiem półsłupkami... a widzę na waszych blogach, że obrabiacie jednocześnie ostatni rządek, jednocześnie ze zszywaniem wszystkiego... no i te nieszczęsne nitki - czy jest różnica czy pochowam je przed, czy po zszyciu całości?

pomyśleć, ze baba innych problemów nie ma... oczywiście, ze ma... ale to klasyczny zabieg odwrócenia od nich uwagi... bo co mi da zamartwianie się tym, ze małż nadal bez pracy, że dzieci to raczej już mieć nie będziemy (a może bym chciała, może to fajnie je mieć...?), że czas na urlopie tak szybko mija, a ja nie lubię pracy w szkole...? pies Rapek myśli, że Gizmo to kobieta - męcząc siebie, nas i jego... a pies Gizmo chce być kotem i drapie mnie swymi pazurami jak jakiś dachowiec, bo te pazury po prostu obgryza...toż lepiej się martwić, czy kwadraty zszyć igłą czy szydełkiem, i czy Madzia lubi kolor czerwony, prawda? ;)

a już napewno lepsze to niż "chowanie świąt"... u nas jeszcze choinka, a 2 lutego zbliża sie nieubłaganie... jak uwielbiam stroić dom bożonarodzeniowo, to nijak nie lubię chować tego w pudła... a to właśnie mnie czeka... eh...

wysyłam nieco ciepła... :* dobrej herbaty i kawy... ja zajadam się domowym, dietetycznym rafaello... na szczęście, tylko ja je lubię...


piątek, 24 stycznia 2014

ZŁAMANE OBIETNICE.., czyli o zespole niespokojnych rak, szaleństwie kwadratów i ze nie mozna robic wszystkiego...

do szlachty, do mieszczan...! ;)
rozpaczałam nad listą rzeczy "na już"  i oczywiście, ze nie dotrzymałam sobie słowa i lista jak była, taka jest... ;D tak właśnie z listami i planami mam... do pewnych rzeczy jakoś trudniej mi się zebrać i nie zawsze są to tzw. przykre obowiązki... po prostu niektóre sprawy muszą czekać na wiatr... a chodzi o to, ze odpuściłam sobie urodzinowy exploding box... raz, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że obdarowany facet rzuci go w kąt... a to mi podcina skrzydła... jeśli już coś robić - to dla kogoś, kto doceni, pogłaszcze po główce, będzie miał radość z tego, że ktoś poświecił dla niego czas i takie tam różne... chociaż - czasem robię też pewne rzeczy również nie mając pewności, czy jest warto... ale wtedy nie mam innych pomysłów i nie czeka na mnie szydełko, które jest na czele mojego TOP TEN... czyli dwa - a ja po prostu oszalałam na punkcie dziergania kwadratów :D


jako że mam zespół niespokojnych rąk - po prostu muszę... no, przecież nie zacznę palić, żeby je czymś zająć, prawda? ;) albo, co gorsza, robić porządki we wszystkich szafkach... 

tym bardziej, że dziś, już dziś, przyszła przesyłka z włóczką... cudnym mnóstwem włóczki w moich ulubionych kolorach! które ukradł mi aparat, picassa i blog na końcu... wierzcie mi, tam jest brudny róż w kilku odmianach, ze cztery rodzaje szarości, kolor morski i turkus, i jeansowy... 


dziękuję wam, królewny, za tyle ciepłych słów pod każdym postem... z rożnych powodów potraciłam koleżanki i pusto wokół mnie, jeśli chodzi o kobiety... a tak czuję, ze mam coraz bliższe kumpele i to takie, które rozumieją wyższość szydełkowania nad robieniem porządków... i to dodaje mi skrzydeł :)

a teraz panie wybaczą.., muszę wracać do kwadratów... ;)

środa, 22 stycznia 2014

PRYWATNY KUBIZM.., czyli o wariactwie na temat kwadratów, zmeczonym internecie i o styczniowej kolejce...

sfrustrowana jestem, bardzo sfrustrowana... delikatnie mówiąc, drogie królewny i dzielni rycerze... 
nasza szczypioniacka reprezentacja awansowała do dalszej tury mistrzostw i gra świetne mecze... niestety, mimo że płacę za internet i wykupiłam pakiet premium na jednej ze stron , nie jest mi dane tego zobaczyć... :( albo siada serwer, albo internet... podejrzanych mam dwóch: albo to przez ten lód i śnieg, który - jednak i niestety - dowlókł się z USA do Bytomia, albo to mój małż... wygląda to tak: "o! wykupiłaś pakiet! mogę oglądnąć Strargate!"... i ogląda, a po godzinie, dwóch serwer siada - dokładnie przed meczem... po prostu wyczerpuje internet, zużywa dzienne zasoby transmisyjne! jako żywo! nie może być inaczej!

wczoraj mieliśmy drugie podejście do kolędy... ostatnio ksiądz dobrodziej nas pominął, więc sprowadziłam go extra... czekając odpaliłam komputer, gdzie w specjalnym pliku "do naumienia" mam zapisane z waszych blogów kursiki szydełkowania... odkładałam to, odkładałam, bo sądziłam, że to dla mnie za trudne... a wczoraj spróbowałam... i proszę..! wariacje na tema kwadratów: 

w wersji ludowej, w pełni barw...


 ... i skandynawski chłód...


zabijcie mnie, nie pamiętam, skąd wzięłam wzory... jeśli któraś poznaje, to dajcie znać... aha, nie pochowałam jeszcze nitek - jakoś to lubię najmniej w szydełkowaniu ;)
zaczęłam od african flower...


potem zamknęłam go w kwadrat... jakoś nie łapałam wzoru z kursiku, więc sama wymyśliłam, jak to zrobić... 


potem sprawdziłam, czy potrafię wyszydełkować granny squere... z koła:


 ...i od razu z kwadratu, co okazało się znacznie dla mnie prostsze i szybsze w wykonaniu... weszłam w trans szydełkowania tego motywu, wiec nie wykluczam stworzenia jakiś poduchy, a kto wie, czy nie kocyka... ;)


 podjęłam też wyzwanie kwadracika z różą w środku... bo czemu nie..? :)


a ten kursik pamiętam, że od Atitc24  - na razie jakos najmniej mi wychodzi... a motyw fajny i szybki...


się mnie pytają, co z ozdobieniem koszyka... hmmm, pomalowany czeka w kolejce... przed nim w ogonku czekają: 1. exploding box - co gorsza na tę sobotę, na 50-tkę i to dla faceta... 2. dobrowolnie obiecana torba z napisem... 3. kupienie/zrobienie urodzinowego prezentu dla chrześniaka i jego mamy... 4. i jeszcze zapisałam się na swoją pierwszą, turkusową wymiankę... 5. czekają też oprawione książki na podpisanie i płyty dvd na oprawienie w pudełka... 6. pewnie mnóstwo innych, o których teraz nie pamiętam...
a małż ciągnie mnie na narty, bo spadł śnieg... wielkie mi co!- jeden dzień bieli... ;)

powiem wam, kochane, że cudnie mi na tym urlopie... oj, zazdrośćcie! zaczynam się obawiać, że czasu nie starczy na te wszystkie moje pomysły... a jak się chodzi do pracy - to same wiecie... lista obowiązków, ciągle rosnąca...

wysyłam nieco ciepła.. :*

piątek, 17 stycznia 2014

ZWYCIESTWO NAD ROSJA... czyli o fascynacji, szmacianej półce i łowieckich trofeach...

witam, królewny i dzielni rycerze (może gdzieś tu dotarli),

trochę zła jestem, bo siadł serwer, któremu zapłaciłam i który miał mi bez problemu transmitować mistrzostwa w piłce ręcznej... to właściwie jeden z niewielu kawałków sportu, który mnie fascynuje i pociąga... zarówno w wersji kanapowego kibica, jak i gracza na boisku... natura nie obdarzyła mnie predyspozycjami ku szczypiorniakowi, a i poskąpiła później możliwości nauki... podstaw nauczyłam się z książki, już po 30-tce... ćwiczyłam sama i miałam okazję - właściwie jako 40-latka - przez rok potrenować... oczywiście, nie umywałam się do tych młodych zawodniczek ani umiejętnościami, ani krzepą, o wzroście nie wspomnę, ale było to dla mnie dużą frajdą... 
ale wracając do tematu - dziś nasza reprezentacja, po kiepskiej pierwszej połowie, zaczęła lać przeciwnika i to w cudnym stylu... zostało z 15 minut do końca i nagle STOP... siadł serwer... a TV u nas w domu niet... eh... doczytałam tylko, ze wygraliśmy i przechodzimy dalej... tyle dobrze...

z innej beczki... brakowało mi półeczki koło łóżka na budzik w komórce, książkę do snu i termometr... raczej nie zmieściłby się mebel tradycyjny, więc... uszyłam...



od strony wewnętrznej też są kieszonki, a nuż się przydadzą...



pochwalę się też i zareklamuję wyprzedaż w empiku... do -70% na towary świąteczne... może i po świętach, ale nie dość, że przecież będą za rok, to do tego nadchodzą walentynki i przeróżne inne okazje... zapłaciłam grosze... oto moje trofea...


szpulka bawełnianych, dwukolorowych nici jest z Castoramy... były też żółte i zielone... za niecałe 4 zł...
a to już 50% tańsza ksiażka z przepisami na muffiny - jutro wyprobowuję wersję na słono...


jestem też w trakcie malowania i ozdabiania koszyka z pokrywką... ale to juz zupełnie inna historia... ;)

u nas słonecznie, żadnej zimy nie widać... ale i tak wysyłam trochę ciepła... :*

środa, 15 stycznia 2014

JEDEN, DWA, TRZY... czyli cwiczenie czyni mistrza, mam nadzieje...

mój kaktus_złamane_serduszko zyskał sweterek na modłę skandynawską... takie przynajmniej było założenie... :) to moja pierwsza wyszydełkowana "tuba"... w wersji pierwszej miało coś na kształt koronki u góry, ale nie wyglądało to dobrze, więc sprułam...a wszystko to oglądając ubiegłoroczną wersję "Carrie" Kinga... ;)



oczywiście, błędy i niedoróbki nie zmieściły się na zdjęciu ;D
znalazłam też w czeluści internetu prawdziwy skarb z Peru - czyli wzory, schematy i pokazowe filmiki w wersji dla szydełkowych blondynek i to ciemnych do tego... :D dzielę sie wami, kochane, bo warto...

dzielnie ćwiczę również wyplatanie wikliny... tu wersja jeszcze niepomalowana, ale z przykrywką! ależ jestem z siebie dumna! :)


pokrywka ma nawet "kanaliki" na wstążeczkę, co - mam - nadzieję kiedyś będzie dane mi wam pokazać w całej krasie :)


dziękuję wam, kochane, za trzymanie kciuków... pani doktor stwierdziła, ze ta plama na plecach małża nie wygląda groźnie.. dała maść i kazała zgłosić się za trzy tygodnie... duża ulga, chociaż... jakiś niepokój pozostał... nie tak dawno przecież okazało się, ze inny "specjalista" uhodował mi w brzuchu mięśniaka wielkości piłki do szczypiorniaka dla dzieci... :/ eh...

cała ta sytuacja pokazał mi - oprócz tego, że póki co życie bez małża mnie nie interesuje - jak nie ma co przejmować się pierdołami i rzeczami totalnie nieważnymi (ot, brudne kubki bez podstawki na czystym stole, niektórym solą w oku jest deska klozetowa czy tam takie zwykłe śmierdzące skarpety pod fotelem ;))... jak warto celebrować każdy dzień, bo przecież jutra może nie być...  

wysyłam mnóstwo ciepła  :*

poniedziałek, 13 stycznia 2014

TRZY SIOSTRY..., czyli o ludzkiej dobroci, udanym pudełku i złamanym sercu...

hello, królewny i  -jak się trafi - królewicze :)
to miał być zupełnie radosny i beztroski post, ale biomet niekorzystny i stan nasilenia lękowego... :/ ale do rzeczy i po kolei...

zrobiłam trzecie podejście do wiklinowego kosza z pokrywką... drugie było na okrągło - całkiem niezłe jak na mnie - ale pokrywka ma trudności z zatkaniem koszyka... więc powstał kolejny - kwadratowy... cały problem z pokrywką polegał na tym, że chciałam, aby nie był "cały" wiklinowy, tylko miał płaskie miejsce na... napis, oczywiście... no i powstało to...


to dla malutkiej córeczki mojej psiapsiółki, której to mam zaszczyt być chrzestną matką-dobrą wróżką... jej mama zaraz po chrzcie przebąkiwała, żeby ciocia wyczarowała jakieś pudło, w której spakowaliby pierwszoroczny dobytek Bzika - jak nie wiedzieć czemu nazywają dziewczynkę... no i ciocia myślała, robiła, targała... ta wersja też nie zadowala cioci_perfekcyjnej, ale czas naglił... zależało mi na umieszczeniu napisu...


mimo iż - jak wiecie - dekupaż nie jest moją mocną stroną... żeby nie było za słodko, to różyczki są nie tylko różowe...  pochwalę się, że nie mogąc zrozumieć schematu z książki, sama wymyśliłam, jak zrobić pączki róż, i zmodyfikowałam przepis na Japan Rose i listki... :)


przykrywkę podtrzymują dwa szydełkowe sznureczki, a zamknąć można zawiązując kokardkę zakończoną serduszkami...
 

druga fajna rzecz... dotarła do mnie przesyłka od Madzi... zupełnie bezinteresownie, z dobrego serca moja mała potłuczona Kokeshi zyskała dwie siostry...


 あ な た マ グ ダ に 感  謝

(w wolnym tłumaczeniu - dziękujemy Ci, Magdusiu :))


trzecia fajna rzecz... skuszona esemesem o wyprzedaży w Ikei, zaciągnęłam małża... jakiś wielkich okazji nie zauważyłam, ale... kupiłam sobie silikonowe foremki do muffinek i sitko do mąki... (pamiętacie - mam nowy piekarnik)... przy okazji - batony orzechowo-owsiane (które okazały sie ciastem) są super, a przepis na muffinki marchewkowe trafił do kosza... ale co innego cennego przywlokłam do domu z marketu... w koszu z napisem "przecena kwiatów" dostrzegłam kaktusik-serduszko... takie nadłamane, którego nikt nie chciał - nawet za 2 zł... przy kasie małż stwierdził: "wiedziałem, że się ulitujesz nad tym kwiatkiem"... żeby mu smutno nie było dokupiłam (również za dwa złocisze), takie sanserweriowe glisty...w planach nadoniczkowy sweterek dla obu...


a propos złamanych serduszek... udało mi się w końcu namówić małża do wizyty u dermatologa... jego plecy są całe w plamkach od zawsze, ale jedna z nich (jej wzrost i kształt) bardzo mnie zaniepokoiła... delikatnie mówiąc... dokładnie rzecz ujmując - mam czarne myśli, katastroficzne wizje i bardzo mocne lęki na ten temat... od rana próbuję dodzwonić się i umówić jakiś w miarę sensowny termin wizyty u lekarza bez względu na koszty... dodzwoniłam się m.in. do poradni, gdzie niedawno jeszcze pracowałam... pani w rejestracji poznała mnie po głosie i kazała przywlec JUŻ JUTRO małża... wzruszyła mnie ta jej życzliwość, bo przecież wcale nie musiała tego mi załatwiać... trzymajcie, królewny kciuki... żeby to tylko jakaś grzybnia była i nic więcej... bo jakoś wszystko na razie znacznie mniej mnie cieszy...  lepiej i dzielniej znoszę własne nieszczęścia niż te osób bliskich...


Gizmo już znacie w całej okazałości... tu w kadrze koniecznie chciał się umieścić Rapcio... tą miną namawia ludzi na podzielenie się z nim jedzeniem...


wysyłam wiele ciepła... ponoć jakaś zima nadchodzi... :*


czwartek, 9 stycznia 2014

SPÓZNIONA GWIAZDKA.., czyli o dalszych próbach szycia maszynowego, upodobaniu do napisów i o biznesłumen z koziej wólki...

działam na zasadzie "wszystko albo nic"... czyli jestem uparta jak osioł albo totalnie się zniechęcam... na szczęście w przypadku rękoczynów zastosowałam cechę pierwszą :)
i tu też a propos lumpexów... długo pufa czekała na ubranko (bo pufa w stylu "wczesny gierek")... znalazłam ładny płócienny obrus za grosze i proszę bardzo...


pufa jest szyciowo dla mnie trudna - góra szersza o kształcie nieokreślonym, mięciutka jak kaczuszka... dół twardy, ale też zwężający się w dziwnych miejscach... pewnie więc będę wyrób doskonalić - myślałam o ręcznym lub maszynowym zrobieniu kantów brązową nicią... albo nawet jutą... że niby to efekt zamierzony miał być... ;)

w lumpexach wyszukuję tez koszulki z fajnymi napisami - to moja słabość... drukuję sobie takie domowe obrazki, albo wpisuję w kajet do późniejszego użycia...  ot, chociażby moje ulubione... na koszulce  :)
 
 
z koszulkami problem taki, ze jak ciekawy cytacik, to materiał  marnej jakości... ta akurat oba parametry ma świetne ;)



tropem zabawnych cytatów znalazłam na zszywce.pl cudne torby... na fotce macie link, jakby którą też zachwyciło...



złapałam wiec maszynę, kawałki materiału, zakupiłam farby i... manufaktura... największą trudność sprawiło mi wycinanie szablonu... bo sobie taką właśnie czcionkę wymyśliłam... cytaty pewnie znane - nawet nie wiem, jak i kogo zapytać o prawa autorskie... chociaż, ja nie na sprzedaż, ja na prezenty dla koleżanek i dla przyjemności wielkiej tworzenia... z reszta, uczciwie się do tego w podytyule bloga przyznaję... :)
to spóźnione prezenty gwiazdkowe... nie chcieliśmy z małżem wirusów rozsyłać, więc dopiero teraz będzie okazja... mam nadzieje, ze ludzie mają jeszcze w domach choinki... ;)

tą raczej zostawię sobie... jestem pottero-maniaczką... ;)



tu miałam problem z napisami... albo to kwestia farby (a droższa była), albo materiału - ale przyklejały mi się kartki do torby... musiałam potem zdrapywać i jest nieco gorszy efekt...


jeśli chodzi o sprzedaż... moje pierwsze wystawki na allegro... hmmm... właśnie wróciłam z poczty - źle wyceniłam koszty wysyłki i raczej nie zarobiłam dużo... małż pocieszał, ale najpierw mi przykro było, ze w biznesie to ja kariery nie zrobię, ale potem ucieszyłam - bo zawsze mogłam dopłacić, no i mam naukę na przyszłość.. ;)

straszą, ze ponoć jakaś zima ma przyjść... brrry...
wysyłam wiec nieco ciepła... na zapas :*

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Z DRUGIEJ REKI... czyli o instynkcie łowcy, próbach pieczenia i radości z byle okazji...

robiłam wielki kosz z pokrywką z wikliny... i ani jedno nie wyszło... kosz się pokrzywił, materiał uszył sie za duży, a pokrywka spada i wygląda jak kulfon... tak to już mam, gdy za bardzo sie staram... to miało być cudo dla małęj Madzi... :(

pokażę wam za to moje perełki z polowania z drugiej ręki :) uwielbiam second-handy, lumpexy, grzebałki i jak to jeszcze nie nazwać... zakupy tam sprawiają mi o niebo więcej frajdy niż w zwykłych sklepach, nawet jeśli to super (prawdziwe) wyprzedaże w firmówkach... kupowanie w lumpexie ma coś z polowania... wchodzisz do sklepu i czujnie się rozglądasz... potem po cichu się zakradasz, bo wiadomo... jeśli coś będziesz zbyt entuzjastycznie oglądać, to zaraz stado sępów się zbiegnie i bywa, że (o, tak, tak... zdarzyło mi się...) inny łowca wyglądający na słabiutką staruszkę, wyrwie ci zdobycz z ręki...jeśli już coś wyłowisz i uda ci się dobrnąć do przymierzalni, zostaje lekka niepewność - pasuje czy nie... wiadomo, tu nie ma pełnych rozmiarówek - bo to żadna sztuka, prawda? potem kolejna radocha, bo za cudny płaszczyk z kapturem płacisz całe... 9 zł :) ja mam jeszcze często dodatkową radochę, bo przyniesiony do domu skarb trzeba jeszcze opatrzyć, doszyć, zszyć... słowem - zrobić z tego coś idealnie niepowtarzalnego... 

tym razem nie ciuchami będę się chwalić... :) bo oprócz płaszcza przywiozłam kilka moteczków nici w ulubionych ostatnio moich szarościach oraz... filiżanki idealne do kawy... :)


spodoba mi się kształt, jak i połączenie brązu z niebieskim...
tu wraz ze zdobyczą ubiegłoroczną - tym razem na wyprzedaży Home&You...


a tu z moim pierwszym chlebkiem bananowym... odkąd dostałam pod choinkę piekarnik (raczej piekarniczek), to szaleję... mam ograniczone jednak pole szaleństw, bo nie jadamy cukru i białej mąki... więc wyszukuję w necie dziwne przepisy... dwa serniczki były nieudane, za to jabłecznik na mące żytniej - owszem, niczego sobie... przepisy sprawdzone - trafiają do mojego przepiśnika... reszta - przepisów, a nie jedzenia - do kosza...  :)


wracając do tematu... początkowo małż trochę się podśmiewał z tych moich łowów... teraz sam zwołuje wyprawę... ;) kiedyś na polowaniu w maleńkim ciuszkolandzie w Żywcu upatrzyłam śliczną koronkową bluzkę vintage... (wtedy jeszcze się w niej mieściłam ;)) wychodząc zauważyłam taką skromną laleczkę w stylu japońskim... zapytałam, za ile pani sprzeda... a ona, ze mogę sobie zabrać za darmo... to wzięłam... :)


przeglądając jakiś czas później magazyny wnętrzarskie, zobaczyłam "moją lalę", tylko w innym kimonku... okazało się, że to jakaś dizajnerska seria, ogólnie cool i trendy, a cena to... 65 zł wzwyż... wow! a u mnie sobie skromnie w łazience stoi ;)


dziś na tyle... ksiądz po kolędzie ma zawitać... żeby nie tracić czasu na puste czekanie biorę się za kolejne próby koszykowania wiklinowego... nie odpuszczę... ;)

przesyłam nieco ciepła :*

niedziela, 5 stycznia 2014

KALENDARZ... czyli cos starego, cos nowego, cos pozyczonego...

potrzeba mi było kalendarza - żeby był cały miesiąc na jednej stronie, żeby stał, żeby było miejsce na notatki i na dopinanie ważnych rzeczy... i żeby był taki "mój"... a że takie to "tylko w erze", a ery już nie ma, to trza było samej zakasać rękawy... nie powiem, bardzo przydatna okazała się przesyłka Zielonej Krówki :D

najpierw powstał stojak... ciągle mam trudności z liniami prostymi... jak 10 lat temu zdawałam na prawo jazdy, to też tak było - zatoczki i inne parkowania - bez problemu, oblewałam za każdym razem jazdę w tył po prostej... (zdałam za 4 razem... i od tej pory nie jeżdżę...)


a potem już miesiać za miesiącem... dobór kolorów i ogólny look dyktowały mi skojarzenia i wspomnienia... łączący motyw okazał sie być... ściegiem i innymi szyciowymi elementami... ciekawe czemu? ;D



pierwsze miesiące 2013 roku kojarzą mi się z kopami śniegu, pchaniem tica pod górkę i nartami... kiedyś tam, w zamierzchłych czasach studenckich musiałam nauczyć się w ciągu 5 dni i zaliczyć minimum na 3,5 narciarstwo... naumiałam się (jak nie mam tendencji do siniaków, to wtedy byłam jedną siną masą) i zdałam... na 4,5! :D od tego czasu stoki mnie już nie widziały... a że wyszłam za wielbiciela narciarstwa, to nie było wyjścia... przyznam się wam po cichu, że bardzo się bałam tego wyjazdu... to było zaraz po przytyciu z 7 kg (a ciuchy narciarskie nie wysmuklają - przynajmniej mnie), jechaliśmy ze znajomymi małża (i ich chudymi żonami), których właściwie nie znałam, bałam się więc oceny... wyjazd okazał się super - w 3 godziny przypomniałam sobie odruchy sprzed 10 lat, pogoda była cudna, znajomi w ocenie życzliwi, małż wchodził na szczyty cierpliwości i przyjaźni, no i nagrałam się w remika tak, że przez rok patrzeć nie mogłam (Ewelinka, i tak cie nadal kocham).. ;)


w marcu skończyłam 40 lat... bez paniki, załamań i płaczu... może dlatego, ze ciągle mój wygląd nie pokazuje prawidłowej metryki ;) (takie geny, cóż...) nie ukrywam wieku, nie wstydzę się, nie żal mi... akceptuję, czuję pogodę ducha i dobrze mi z dojrzałością... cieszy mnie... realnie też dostrzegam, ze mojej ciało nie ma już 20 lat, szybciej tyje, trudniej chudnie, skóra już nie ta... no i trudniej będzie z dzieckiem, ciąża, szybciej się męczę... no, ale mózg nadal jak brzytwa, z emocjami bardziej zrównoważenie, pomysły, decyzje i branie odpowiedzialności czasem zaskakuje nawet mnie... ;)




oj, tu było pracowicie... kończyłam staż jako nauczyciel, powoli przygotowywałam pacjentów i klientów do zamknięcia na jakiś czas praktyki psychologicznej... podejmowałam decyzje dotyczące mojego stanu zdrowia... (łosz, matko, ileż ja wtedy wydałam na ginekologa! jestem chyba sponsorem jego nowego domu...) gonitwa, stres, napięcie nie sprzyjały łagodnemu życiu małżeńskiemu... w końcu tez to był rok docierania się, kompromisów i takich tam rzeczy... jestem wdzięczna za każdy konflikt, który uczył mnie odpowiedzialności, ufności, łamał moje ego i uczył miłości...


w czerwcu zamknęli mnie w szpitalu i pocięli...oczywiście, że oczekiwałam bólu i innych nieprzyjemności, typu lewatywa, cewnik i takie tam... a i tak byłam zaskoczona... z jednej strony to czas cierpienia, bólu, bezsilności, bezradności, przeżywania własnej słabości i niemocy... z drugiej strony - doświadczenie życzliwości, przyjaźni i wielu komediowych chwil ze współpacjentkami (na serio - taka ekipa się zebrała, ze żadna różnica wieku nie byłą w stanie uspokoić tych wybuchów śmiechu), dużo wsparcia, dobroci ze strony młodszej siostry (jaka ulga być umytym po leżeniu w łóżku z gorączką w najgorsze upały ubiegłorocznego lata), no i bliskości małża... chłopak nawet okna mył w domu :) ważne też, że macicę mi zostawili... zawsze to łatwiej będzie ciążę donosić ;)

 

lato było leżące, wypoczynkowe, bez wysiłku, noszenia... NUDA! ograniczenia ruchowe, fakt, że maksymalny ciężar, który mogłam nosić, to 0,5 kg były dla mnie trudne... ale też wtedy wzięłam się za scrapowanie, powstawały pierwsze moje exploding boxy, no i szydełko... 
"nieco" letniego czasu zabrało mi tworzenie tzw. "teczki" na dyplomowanego...  hurtowa produkcja papieru, pisanie bzdurnych regułek o efektach dla szkoły, ucznia i rozwoju osobistego... slogany, slogany, slogany... strata czasu... no i rozmowa w kuratorium... kto z branży, wie, o co chodzi...
wszędzie woził mnie małż, nawet teczkę nosił, bo ważyła dużo więcej niż 0,5 kg... wspierał, zniechęcać się nie pozwalał... zdane, zapomniane, została podwyżka... ;)


również w sierpniu pierwsza rocznica ślubu... :) ten nasz związek to w ogóle szaleństwo...  poznaliśmy się tradycyjnie - przez net... ;D pierwsze spotkanie - 18 lutego, zaręczyny - 18 kwietnia i ślub - 18 sierpnia (zbieżność dat zupełnie nie planowana - zorientowaliśmy się, gdy ksiądz datę wyznaczał)... totalnie odmienne temperamenty, zainteresowania... trochę (trochę? hehehe) się bałam, że tak szybko i że w ogóle... i jest dobrze, naprawdę dobrze... :)


we wrześniu... nie wróciłam do pracy :) skorzystałam z prawa łaski, czyli rocznego urlopu dla poratowania zdrowia... lepszej decyzji nie mogłam podjąć :) 

byliśmy za to nad morzem... :) nie widzieli mnie tam z 15 lat, a kiedyś jeździłam kilka razy w roku, w rożnych porach... bo ja kocham ten szum polskich fal... :) no i pierwszy raz zobaczyłam, jak mój mąż lata...na kite (czyt. kajcie).. czy jakoś tak to się pisze i odmienia...


październik to pierwsze wpisy na bloga... intensywna nauka jego obsługi technicznej, robienie zdjęć, szydełkowania, wyplatania papierowej wikliny, a później brzozowej... dużo zabawy, radości... szkoda tylko, ze zbiegło się z utratą pracy przez małża... :(
 

o listopadzie już wiecie... hurtowa produkcja wianków ;D
ale też ukończenie rocznej terapii grupowej... to był bardzo dobry czas, chociaż niełatwy... poznałam cudnych ludzi, wiele się nauczyłam o sobie, o tym, co mnie motywuje i zapędza w kozi róg... teraz zostało stosować w praktyce :) co też czynię, z mniejszym lub większym sukcesem... przestałam się tez wstydzić, że JA PSYCHOLOG też człowiek, który potrzebuje pomocy... otwarcie mówię o swoich cyklicznych depresjach, farmakoterapii, zaburzeniach lękowych, ich źródłach, o uzależnieniu od jedzenia (o drugim uzależnieniu już mnie otwarcie ;)) czuję się jakaś taka pełna, dojrzała, stojąca na własnych nogach, a jednocześnie mocno wsparta o Boga... lżej mi się funkcjonuje na co dzień...

no i grudzień... święta i sylwester z wirusem... :)


i fakt, ze moja koleżanka sprzedała niemal wszystkie moje wianki... :) kasa teraz leży w skarbonce i czeka na kupno materiałów na wianki wiosenne... 

dużo wdzieczności w sobie mam... codziennie dziękuję Bogu za to, ze mam cipełe, wygodne mieszkanie, że żyję w wolnym kraju bez wojny, że mam przyjaciela w małżu, ze mam rodzeństwo, rodziców, przyajciół; że mam co jeść, w co sie ubrać, ze starcza nawet czasem na wyjscie do kina i na wyjazd... że potrafie czytać, że mam zdrowe kończyny i że cierpię na zespół niespokojnych rąk... ;) dziękuję za intelekt taki, jaki mam, za zdolności (których mi nigdy dosyć), za fajne życie... czy chciałabym więcej? pewie tak, ale nie zjamuję się tym, cieszę sie z tego, co mam... no, same popatrzcie... 

jak tu się nie wzruszać, nie cieszyć, nie czuć wdzięczności...?

wysyłam wiele ciepła :*