„(…) proces twórczy zawarty w tworzeniu działa uzdrawiająco, a podstawą tego procesu jest to, że większość ludzkich myśli i uczuć wyraża się bardziej w obrazach niż słowach. Dzięki temu ludzie zajmujący się tworzeniem lepiej radzą sobie ze stresem i urazami psychicznymi, nabywają zdolności poznawcze i doznają objawów radości, jaką daje obcowanie ze sztuką”.

W. Szulc, Historia Arteterapeutyki, „Edukacja i Dialog”, 8/2006

Translate

wtorek, 18 lutego 2014

PRZEDWIOSNIE.., czyli o emocjach - kłamczuszkach, kolejnej poduszce i o innych przyjemnosciach...

słonecznie witam piękne królewny i innych czytelników ;)
"turkusowa wymianka" obfotografowana, kolaż zrobiony, towar zaraz idzie do pakowania i na pocztę, a zdjęcia do Ani  mam nadzieję, że "mojej-do-pary" się spodoba :) 
zaczynam coraz wyraźniej i treściwie myśleć o zorganizowaniu swojego pierwszego candy... bo ileż można tylko brać, jak dawać tez jest całkiem przyjemnie, a wydaje mi się, że nawet przyjemniej... ;) już część cukierasów mam, ale chcę dorobić drugą, żeby było bardziej hand-made... mam nadzieję, ze będą chętni do zabawy...
ale póki co...
pamiętacie moje przydasiowe kwiatki na szydełku? teraz wyglądają tak:


oczywiście, że będzie nowa podusia... do kompletu z Czarną Inez... ;)


i tu wykorzystam pomysł z jednokolorowym dużym kwadratem jako tył... obecnie jest w produkcji... ;)


trwa również produkcja wiosennych przydasi do wianków... biorę się za masę papierową... ;) ale o tym jeszcze sza..

oprócz tego staram się dojść z sobą do ładu... dochodziły do mnie już sygnały, ze nie zawsze, a właściwie rzadko emocje płynące z mojej interpretacji rzeczywistości mają coś z nią wspólnego... po dwudniowym płaczu o nic, kiedy samej z sobą było mi ciężko, małż wyłuszczył mi to ponownie... (nota bene, podziwiam go za jego wytrzymałość i cierpliwość, chyba na serio musi mnie kochać...) wiecie, skoro coś czuję, coś tak na serio i coś mi się wydaję i to jest takie prawdziwe, to przecież jest realne, no nie? a otóż niekoniecznie... i w tym cały mój kłopot... przez pryzmat uczuć nie widzę faktów - jak w krzywym zwierciadle...czasem jestem już umęczona sama sobą i żałuję, ze nie jestem prosta jak budowa cepa... i sama robię sobie kuku... i nie jest istotny tu temat czy przyczyna moich stanów - coś mi się uwidzi i... rozpacz gotowa... potem mi głupio i wstyd...
 tak czy inaczej... wiosną pachnie :)

posyłam wam ją wraz z odrobiną ciepła :*



piątek, 14 lutego 2014

PRIMAVERA EN MEXICO.., czyli o turkusowej tajemnicy, rozpoczetym sezonie wiankowym i o błogosławienstwie niewiedzy...

nie zginęłam, jestem... drogie królewny i zacni ksiażęta...
wciągnęła mnie turkusowa wymianka, o które na razie sza... wiecie - wszelkie zdjęcia i informacje dopiero o godzinie zero... poza tym nie będę psuła komuś niespodzianki, prawda? 

oprócz tego otwarłam sezon na wianki... wiosenne, chociaż zimowe... po prostu wianki w sweterkach... o to pierwszy - primavera en México, zwany tez jako czarna Inez... ;)



mam nadzieje, ze można na zdjęciu odróżnić faunę od flory ;) w kwiatach czają się ptaszory... zakochane - jak przystało na walentynki ;)


oprócz tego u mnie i za oknem Bollywood - czasem słońce, czasem deszcz... błogosławię ostatnio za czasy, w których się urodziłam i żyję... gdybym przyszła na świat z 30 lat wcześniej, pewnie nie dałabym rady w czasie porodu, jak i zmogłaby mnie infekcja w 8. miesiącu życia...
a gdybym urodziła się - dajmy na to w 2000 roku, to byłabym jakaś taka niepełnosprytna... ;) i tu wychodzi na to, że czasem lepiej nie wiedzieć... gdy byłam dzieckiem, nikt nie słyszał o zaburzeniach SI i rożnych celiakiach... jak nie tolerowałam polskich produktów, znajomy ksiądz sprowadzał z darów milupy i jakoś żyłam... mama szyła lalki, rajstopy hekolowała nam na drutach, wycinała metki, które drażniły mi skórę i litrami piłam wapno na kolejne uczulenia... w podstawówce ciężko szło mi rękodzieło (pamiętacie, stare, dobre ZPT, gdy na ocenę było podłożenie spódniczki na maszynie, zrobienie ze dwóch surówek, haftowanie i dzierganie czapki na zimę, a nawet wystruganie szafeczki na klucze?)... panie bezradnie rozkładały ręce, ja ryczałam co tydzień, ale zaliczyć trzeba było do skutku... nikt nie słyszał o jakichś dysleksjach, więc do znudzenia wypełniałam kolejne zeszyty kaligrafią, mama dyktowała mi dyktanda, czytałam na głos i liczyłam "słupki"... zupełnie niechcący stosowane na mnie terapie dysleksji i stymulację SI... wyszło to tak sprytnie, że nie wiedząc, że mój mózg popaprany, pracowałam później w korekcie i jako redaktor, posługując się słownikiem, skończyłam wychowanie fizyczne, a później kolejne studia - zupełnie nieświadoma swej ułomności ;) dopiero tam dowiedziałam się o swojej dysleksji, zaburzeniach równowagi... mało tego, okazało się w czasie testów, że nie dorastam do stóp IQ reszcie ludzi na roku, mam zaburzona uwagę i bardzo kiepską pamięć krótkotrwałą... jakim cudem miałam druga średnią na roku i dyplom z wyróżnieniem, do tej pory nie wiem... ;) bo typem kujona tez nie bardzo jestem i gotowa jestem przysiąc, ze ściągałam może ze 2-3 razy w życiu...
podobnie ma się z depresją... zanim odkryłam dla siebie leki, stosowałam stara zasadę koleżanki (cierpiącej od kilkudziesięciu lat na zaburzenia dwubiegunowe - fatalna rzecz, ratują tylko leki i pobyty w szpitalach) _ "wstawaj rano, czesz się, myj, idź do pracy - mimo iż ci się nie chce"... jakie te rzeczy są trudne, zrozumie tylko ktoś, kto przechodził depresję ( w sensie choroby), a ja traktowałam swój stan jako dziwne fanaberie... podobnie było z uzależnieniem od jedzenia i obsesja wagi... 

jak to dobrze czasem nie wiedzieć... bo gdy wiem, to często się bardzo boję albo nie podejmuję się czegoś, bo niemożliwe... wykorzystuję też swoją buntowniczą naturę czy raczej postawę typu "niczym nie ryzykuję, więc próbuję..." nie mam rękodzielniczego talentu, to cóż mi szkodzi nakupić szydełek i włóczek i sobie dziergać? mam depresję? to cóż mi szkodzi spróbować być szczęśliwą? nie wiem, czy to wiosna, czy zima? to robię "choinkę" z żonkilami...


i skoro dziś walentynki... poznaliśmy się z małżem 18 lutego, 18 kwietnia założył mi na palec pierścionek, a 18 sierpnia obrączkę - wszystko tego samego roku, zaraz potem skończyłam 40tkę... byłam przerażona... może nie wyjść? wzrasta liczba rozwodów? mamy za dużo cech starokawalersko-panieńskich? za późno na dzieci...? łeee... więc nie ma już nic do stracenia... dziś do śniadania dostałam od małża bukiet tulipanów...a żaden tam z niego romantyk...

po co to piszę? czasem lepiej nie wiedzieć... ;)
wysyłam dużo ciepła... i wiele nadziei... :*


niedziela, 9 lutego 2014

ETAP PIERWSZY.., czyli o tesknocie za wiankami, permamentnym zmeczeniu, parytecie i sadzy everywhere..

słońce - piękne i... bezlitosne dla perfekcjonistki-bałaganiary... gdy zaświeci, pokazuje każdą kropelkę brudnego, zasuszonego śląskiego deszczu, pyłek z parkingu pod oknami, zaślinione psimi nosami szyby... nic się nie ukryje... podłoga bije po oczach cicikami, piaskiem i kurzem... nie da rady - trza czasem sprzątać... nasze dwuosobowe stado jest poprawne politycznie - mamy równouprawnienie i zachowujemy wszelaki parytet... małż wziął na siebie podłogi, ja wszystko, co nad nimi...  nawet rzuciłam się z szmatą na okno balkonowe, jedno z trzech w naszej norce (no, bo nie ma co przesadzać, nie?) po godzinie legliśmy bez życia, kontemplując swe dzieło, czytając książki, popijając gorącą herbatkę z cytryną (wiecie, że herbata z cytryną może przyczyniać się do alzheimera?)... do momentu najazdu moich rodziców - ale to zupełnie inna historia... bo w tej chodzi o to, że już dziś siadając do klawiatury patrzę, a na cudnie wyszorowanym cifem (bo nic innego nie daje rady) białym blacie naszych biurek tona sadzy - again... w bloku obok palą w piecach i to czym popadnie... sadza jest wszędzie - na stołach, w zupie, na ulubionej białej bluzce i wszystkich białych plamach Rapka, z łapami włącznie... zatem, aby się nie denerwować zarządziłam STOP dla BIELI.... póki co...
pod spodem pierwsze efekty...


zatęskniło mi się za kształtem obłym... kwadrat cudny, ale trza czasem zrobić im przerwę... koła przecież też miłe dla oka, a wianki jak najbardziej na czasie - bo przecież zima na emigracji w USA, a wiosna za nią nie płacze... a że jednak temperatury jesienne to wianki, oczywiście, lepiej żeby sweterki miały... zatem włączyłam sobie dwa ostatnie dostępne mi internetowo odcinki "Rancza" i wyprodukowałam wiankowe przydasie...



wzięłam w rękę to po lewej i poszłam do małża z pytaniem, co to...
- kurka? - niepewnie zapytał małż... - króliczek? 
- nie widzisz?! to ptaszek! 




pomysł, a jakże, ściągnięty od Jareckiej... nie byłabym sobą, gdybym go nieco nie zmodyfikowała... wykorzystałam african flower, którego naumiałam się swego czasu TU...

 

brakuje jeszcze oczków... nóżków nie będzie - będą siedzieć na wiankach po turecku... 


zauważyłam - o, zgrozo - że szkodzi mi wypoczywanie... czuję się permanentnie zmęczona, coraz słabsza i obolała...  powodów szukam w PMSie, przesileniu wiosennym, reakcji na leki hormonalne i takich tam pierdołach... lekarka podejrzewa cukrzycę z ewentualnością nawrotu depresji... wiadomo, czyjej wersji będę sie trzymać ;)
ok, wracam do produkcji listków, biedronek i podkładowego sweterka na wianek... w myślach dziełu nadałam tytuł "czarna inez"... hehehe
wysyłam nieco ciepła... :* wraz sprzed walentynkowym ptasim całuskiem


czwartek, 6 lutego 2014

ZAMKNIETA W KWADRATACH.., czyli o kryzysie wieku sredniego, powrocie do branży i nadmiarze szczescia, które szkodzi...

panie, panowie, królewny... witam

zamknęłam się w kwadratach - dosłownie, mentalnie, psychicznie... małż - jako część męska gatunku - robiąc rzecz jedną daje jej 95% uwagi... mój kobiecy mózg jednocześnie pilnuje gotowanej zupy, liczy oczka kwadratów  na szydełku i rozmyśla nad rzeczami z wczoraj, z dziś i z jutra... i nie jest to kwestia nadmiaru czasu czy odpoczynku - ot, taką konstrukcją jest kobieta...
w tzw. międzyczasie powstało to:


 
ale po kolei...
nie pamiętam, czy już pisałam, ale od operacji mój organizm jakoś nie może się pozbierać - przynajmniej do stanu sprzed pół roku, a już o stanie sprzed 10 laty marzyć nie ma co...  trafiłam wtedy - w końcu - do dobrego ginekologa-chirurga... jako chirurg bomba, ale nie jako lekarz, który uspokoi, wyjaśni czy zaopiekuje się... czyli nie taki na ciążę... poza tym chodziłam do niego prywatnie za ciężkie pieniądze... teraz poszukałam w nfz i znalazłam - mam nadzieję - skarb lekarski w postaci kobiety... nie traktowała mnie jak gupowatego pacjenta, przedmiot swoich oddziaływań, a po prostu jak człowieka i to takiego, który jest w stanie pojąć, co się do niego mówi... zdecydowanie nie posiadam wiedzy medycznej jak lekarz, ale coś tam wiem... no i efekt badan i rozmowy jest taki, że z racji wieku i osobowej niedoróbki hormonalnej mam nie mieć zbyt dużych nadziei, raczej potraktować ewentualne zaciążenie jako szanse na miłą niespodziankę... od kilku dni trzymam więc pod językiem gorzką dawkę progesteronu, zrobiłam badania na rezerwę jajnikową (bagatela 140 zł plus 4 zł za pobranie - a to i tak najtaniej w regionie), czekam na okres, dzwonie na komórę do doktór i zaczynamy stymulację hormonalną, ryzykując w tym momencie przyspieszenie menopauzy...zaczęły się jednak komplikacje proktologiczne, że tak to ujmę... chyba z tego dobrobytu relaksu tyłek mi rozrywa... dosłownie... jestem na etapie wypróbowywania domowych maści i rezerwacji wizyty u lekarza... wokół mnie kilka osób miało wycinane przetoki, wiec wizja kolejnej operacji starszy mnie nocami...
to część biologiczna tematu... być może zbyt obrzydliwa, intymna i nie na miejscu... w blogosferze hand made ma być ładnie, pięknie, higienicznie... ale to MÓJ blog, więc kto nie chce, ten niech nie czyta, tylko ogląda obrazki, które poniżej - i owszem - zamieszczę...

jednocześnie dopadł mnie kryzys wieku średniego... myślałam, ze tylko faceci go przechodzą i ganiają potem za osiemnastkami... poza tym mnie miały takie rzeczy nie dotyczyć, bo jestem po terapiach i z okazji zawodu mam wiedzę na ten temat... o, naiwności! kryzys rozwojowy dotyczy każdego - niektórzy mają łatwiej... moje myśli i emocje krążą wokół sensu życia, jego celu, mojego celu, celu naszego z małżem związku, bo miłość to nie wszystko - tak mi się na dziś wydaje... mienie potomstwa - chociaż ograniczone w czasie - to jednak jest cel i zadanie na kilka lat... a to nam może umknąć... praca w szkole, która daje mi pieniądze, nie jest moja ulubioną i najchętniej do niej bym nie wracała... ta, którą lubię - jako psycholog kasy nie daje i na razie nie mam możliwościowi rozwoju w tym kierunku (patrz: brak funduszy)... więc zastanawiam się, czy tego nie rzucić pozbawiając się męczących złudzeń... itd., itp....

jestem człowiekiem czynu i zwolennikiem konfrontacji... stąd podjęcie ostatniego zrywu ginekologicznego i zgłoszenie się do znajomego terapeuty do jego poradni leczenia uzależnień jako wolontariusz... kasy z tego nie będzie, ale na pewno dużo doświadczenia, nauki i możliwości superwizji... no i zobaczę, czy się nadaję, czy mam się rozwijać i jaki były prawdziwy motyw podjęcia się tego zawodu... zaczynam w piątek... zabieram szydełku dwa dni w tygodniu...

rozpisałam się - ale mało wokół koleżanek, a te które są - zajęte praca, pieluchami i swoim cierpieniem... małż i tak obciążony depresyjnością małżonki, wzmaganą chyba przez te zażywane hormony... 

ale teraz już tylko obrazki, obiecuję...głownie i jedynie ukończona poducha z kwadratów... pomysł zrobienia "drugiej strony" z dużego, jednokolorowego kwadratu zostawiam na kolejny, zaczęty już projekt... i tak, widok z przodu:

           
i z tyłu:



chciałabym zwrócić uwagę szanownego państwa na zapięcie... myślałam o drewnianych guziorach, ale znalazłam te maleńkie guziczki w kratkę, w kolorach dokładanie takich jak na podusi... :)


i to by było na tyle...

acha, jeszcze tylko fota tortu z urodzin chrześniaka... czego to ludzkość nie wymyśli...


to zielono-żółte niby śmietana, ale... każdy miał zielony język, zęby i palce - jeśli się dotknął... cóż to za cholera?! pod spodem dowód - jęzor siostrzenicy... ;)


  wysyłam nieco ciepła... :* małż załamany, bo w tym roku szansa na narty raczej przepadła...

sobota, 1 lutego 2014

CUBE 2.., czyli o produkcji poduch, pomysłach na cukiery i zmniejszajacym sie mieszkaniu...

hello, żuczki moje kofane... oczywiście, pochodzenia królewskiego - ma się rozumieć... ;)

jakby coraz bliżej walentynki i cały ten serduszkowy szał... może i święto banalne i kiczowate, ale... jakoś tak milej, gdy małż przywlecze w ten dzień do domu kwiatka, co nie? chociaż mój to ostatnio zamiast roślin daje mi to cęgi, to sekator... ot, taki romantyk z niego...
próbuję swoich sił w szydełkowaniu przestrzennym... serduszka i w tym wydaniu też dla mnie jeszcze trudne...



pogrzebałam w internecie i znalazłam nowe pomysły na zamykanie świata w kwadraty :) o, dziwo, zauważyłam, że szydełkowanie ich wydaje mi się coraz łatwiejsze :) dziś prezentacja kwiatka do kwadratu... oczywiście, ze oszalałam na jego punkcie... ;)




tym razem nie zamknę ich w bieli... ale cierpliwości... materiały już zakupione :)


...mam cały magazynek włóczek do przerobienia, które aż się proszą...


...przede wszystkim o ładniejsze pojemniki... póki co, zauważyłam, ze najwygodniejsze są dla mnie płaskie prostokąty i takie też powstaną z papierowej wikliny... nawet nie pytajcie, kiedy... ;)

nie, nie zapomniałam o kwadratach skandynawskich... nitki pochowane, całosć zszyta szydełkiem tak, aby widoczny był szew... ot, taka ma fantazja... zastanawiałam się, jak przyszyć to do materiałowej drugiej strony, żeby powstała fajna poszewka na poduchy... i wymyśliłam, ze najprościej mi będzie dorobić drugą stronę również w kwadratach... :D



jako że wzrok coraz bardziej nie ten sokoli co kiedyś, a i plecki trochę bolą, to stworzyłam SOBIE wygodny kącik do robótek... ale same powiedzcie, czy ja się tam jeszcze zmieszczę...?


wysyłam nieco ciepła... 
chociaż u nas dziś wiosna, śnieg topnieje w oczach... słońce, plus 11 stopni, ptaszki śpiewają... pozdrowienia od moich chłopaków...