„(…) proces twórczy zawarty w tworzeniu działa uzdrawiająco, a podstawą tego procesu jest to, że większość ludzkich myśli i uczuć wyraża się bardziej w obrazach niż słowach. Dzięki temu ludzie zajmujący się tworzeniem lepiej radzą sobie ze stresem i urazami psychicznymi, nabywają zdolności poznawcze i doznają objawów radości, jaką daje obcowanie ze sztuką”.

W. Szulc, Historia Arteterapeutyki, „Edukacja i Dialog”, 8/2006

Translate

niedziela, 5 stycznia 2014

KALENDARZ... czyli cos starego, cos nowego, cos pozyczonego...

potrzeba mi było kalendarza - żeby był cały miesiąc na jednej stronie, żeby stał, żeby było miejsce na notatki i na dopinanie ważnych rzeczy... i żeby był taki "mój"... a że takie to "tylko w erze", a ery już nie ma, to trza było samej zakasać rękawy... nie powiem, bardzo przydatna okazała się przesyłka Zielonej Krówki :D

najpierw powstał stojak... ciągle mam trudności z liniami prostymi... jak 10 lat temu zdawałam na prawo jazdy, to też tak było - zatoczki i inne parkowania - bez problemu, oblewałam za każdym razem jazdę w tył po prostej... (zdałam za 4 razem... i od tej pory nie jeżdżę...)


a potem już miesiać za miesiącem... dobór kolorów i ogólny look dyktowały mi skojarzenia i wspomnienia... łączący motyw okazał sie być... ściegiem i innymi szyciowymi elementami... ciekawe czemu? ;D



pierwsze miesiące 2013 roku kojarzą mi się z kopami śniegu, pchaniem tica pod górkę i nartami... kiedyś tam, w zamierzchłych czasach studenckich musiałam nauczyć się w ciągu 5 dni i zaliczyć minimum na 3,5 narciarstwo... naumiałam się (jak nie mam tendencji do siniaków, to wtedy byłam jedną siną masą) i zdałam... na 4,5! :D od tego czasu stoki mnie już nie widziały... a że wyszłam za wielbiciela narciarstwa, to nie było wyjścia... przyznam się wam po cichu, że bardzo się bałam tego wyjazdu... to było zaraz po przytyciu z 7 kg (a ciuchy narciarskie nie wysmuklają - przynajmniej mnie), jechaliśmy ze znajomymi małża (i ich chudymi żonami), których właściwie nie znałam, bałam się więc oceny... wyjazd okazał się super - w 3 godziny przypomniałam sobie odruchy sprzed 10 lat, pogoda była cudna, znajomi w ocenie życzliwi, małż wchodził na szczyty cierpliwości i przyjaźni, no i nagrałam się w remika tak, że przez rok patrzeć nie mogłam (Ewelinka, i tak cie nadal kocham).. ;)


w marcu skończyłam 40 lat... bez paniki, załamań i płaczu... może dlatego, ze ciągle mój wygląd nie pokazuje prawidłowej metryki ;) (takie geny, cóż...) nie ukrywam wieku, nie wstydzę się, nie żal mi... akceptuję, czuję pogodę ducha i dobrze mi z dojrzałością... cieszy mnie... realnie też dostrzegam, ze mojej ciało nie ma już 20 lat, szybciej tyje, trudniej chudnie, skóra już nie ta... no i trudniej będzie z dzieckiem, ciąża, szybciej się męczę... no, ale mózg nadal jak brzytwa, z emocjami bardziej zrównoważenie, pomysły, decyzje i branie odpowiedzialności czasem zaskakuje nawet mnie... ;)




oj, tu było pracowicie... kończyłam staż jako nauczyciel, powoli przygotowywałam pacjentów i klientów do zamknięcia na jakiś czas praktyki psychologicznej... podejmowałam decyzje dotyczące mojego stanu zdrowia... (łosz, matko, ileż ja wtedy wydałam na ginekologa! jestem chyba sponsorem jego nowego domu...) gonitwa, stres, napięcie nie sprzyjały łagodnemu życiu małżeńskiemu... w końcu tez to był rok docierania się, kompromisów i takich tam rzeczy... jestem wdzięczna za każdy konflikt, który uczył mnie odpowiedzialności, ufności, łamał moje ego i uczył miłości...


w czerwcu zamknęli mnie w szpitalu i pocięli...oczywiście, że oczekiwałam bólu i innych nieprzyjemności, typu lewatywa, cewnik i takie tam... a i tak byłam zaskoczona... z jednej strony to czas cierpienia, bólu, bezsilności, bezradności, przeżywania własnej słabości i niemocy... z drugiej strony - doświadczenie życzliwości, przyjaźni i wielu komediowych chwil ze współpacjentkami (na serio - taka ekipa się zebrała, ze żadna różnica wieku nie byłą w stanie uspokoić tych wybuchów śmiechu), dużo wsparcia, dobroci ze strony młodszej siostry (jaka ulga być umytym po leżeniu w łóżku z gorączką w najgorsze upały ubiegłorocznego lata), no i bliskości małża... chłopak nawet okna mył w domu :) ważne też, że macicę mi zostawili... zawsze to łatwiej będzie ciążę donosić ;)

 

lato było leżące, wypoczynkowe, bez wysiłku, noszenia... NUDA! ograniczenia ruchowe, fakt, że maksymalny ciężar, który mogłam nosić, to 0,5 kg były dla mnie trudne... ale też wtedy wzięłam się za scrapowanie, powstawały pierwsze moje exploding boxy, no i szydełko... 
"nieco" letniego czasu zabrało mi tworzenie tzw. "teczki" na dyplomowanego...  hurtowa produkcja papieru, pisanie bzdurnych regułek o efektach dla szkoły, ucznia i rozwoju osobistego... slogany, slogany, slogany... strata czasu... no i rozmowa w kuratorium... kto z branży, wie, o co chodzi...
wszędzie woził mnie małż, nawet teczkę nosił, bo ważyła dużo więcej niż 0,5 kg... wspierał, zniechęcać się nie pozwalał... zdane, zapomniane, została podwyżka... ;)


również w sierpniu pierwsza rocznica ślubu... :) ten nasz związek to w ogóle szaleństwo...  poznaliśmy się tradycyjnie - przez net... ;D pierwsze spotkanie - 18 lutego, zaręczyny - 18 kwietnia i ślub - 18 sierpnia (zbieżność dat zupełnie nie planowana - zorientowaliśmy się, gdy ksiądz datę wyznaczał)... totalnie odmienne temperamenty, zainteresowania... trochę (trochę? hehehe) się bałam, że tak szybko i że w ogóle... i jest dobrze, naprawdę dobrze... :)


we wrześniu... nie wróciłam do pracy :) skorzystałam z prawa łaski, czyli rocznego urlopu dla poratowania zdrowia... lepszej decyzji nie mogłam podjąć :) 

byliśmy za to nad morzem... :) nie widzieli mnie tam z 15 lat, a kiedyś jeździłam kilka razy w roku, w rożnych porach... bo ja kocham ten szum polskich fal... :) no i pierwszy raz zobaczyłam, jak mój mąż lata...na kite (czyt. kajcie).. czy jakoś tak to się pisze i odmienia...


październik to pierwsze wpisy na bloga... intensywna nauka jego obsługi technicznej, robienie zdjęć, szydełkowania, wyplatania papierowej wikliny, a później brzozowej... dużo zabawy, radości... szkoda tylko, ze zbiegło się z utratą pracy przez małża... :(
 

o listopadzie już wiecie... hurtowa produkcja wianków ;D
ale też ukończenie rocznej terapii grupowej... to był bardzo dobry czas, chociaż niełatwy... poznałam cudnych ludzi, wiele się nauczyłam o sobie, o tym, co mnie motywuje i zapędza w kozi róg... teraz zostało stosować w praktyce :) co też czynię, z mniejszym lub większym sukcesem... przestałam się tez wstydzić, że JA PSYCHOLOG też człowiek, który potrzebuje pomocy... otwarcie mówię o swoich cyklicznych depresjach, farmakoterapii, zaburzeniach lękowych, ich źródłach, o uzależnieniu od jedzenia (o drugim uzależnieniu już mnie otwarcie ;)) czuję się jakaś taka pełna, dojrzała, stojąca na własnych nogach, a jednocześnie mocno wsparta o Boga... lżej mi się funkcjonuje na co dzień...

no i grudzień... święta i sylwester z wirusem... :)


i fakt, ze moja koleżanka sprzedała niemal wszystkie moje wianki... :) kasa teraz leży w skarbonce i czeka na kupno materiałów na wianki wiosenne... 

dużo wdzieczności w sobie mam... codziennie dziękuję Bogu za to, ze mam cipełe, wygodne mieszkanie, że żyję w wolnym kraju bez wojny, że mam przyjaciela w małżu, ze mam rodzeństwo, rodziców, przyajciół; że mam co jeść, w co sie ubrać, ze starcza nawet czasem na wyjscie do kina i na wyjazd... że potrafie czytać, że mam zdrowe kończyny i że cierpię na zespół niespokojnych rąk... ;) dziękuję za intelekt taki, jaki mam, za zdolności (których mi nigdy dosyć), za fajne życie... czy chciałabym więcej? pewie tak, ale nie zjamuję się tym, cieszę sie z tego, co mam... no, same popatrzcie... 

jak tu się nie wzruszać, nie cieszyć, nie czuć wdzięczności...?

wysyłam wiele ciepła :*

2 komentarze:

  1. O, matko! Jaki szalony rok miałaś! Najważniejsze żeby się tylko nie poddawać i walczyć z przeciwnościami losu. Trzymaj się Gizrapko :-*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to tak każdy nie ma? ;) myślałam, ze każdy ma swojego chomika...
      jakoś taki ze mnie rzep z popiołów... jak się złapie, tak się trzymam... ;)

      Usuń

Dziękuję za każde słowo :)